Kombi – Sala Kongresowa, Warszawa

Recenzja koncertu charytatywnego, który Kombi zagrało w styczniu 1987 roku w Sali Kongresowej w Warszawie. Tekst ukazał się w miesięczniku Non-Stop, nr 3/1987

Ho, ho, dopiero podczas otwierającego koncert numeru „Lawina” zdałem sobie sprawę, że ostatni raz widziałem Kombi w akcji chyba w 1981 r. Już wtedy odniosłem wrażenie, że zespół ten lepiej brzmi na scenie niż na kawałku plastiku i dzisiejszy występ w pełni tę opinię potwierdził. Jednocześnie okazało się, że obecne Kombi ma z tym starym jeden, ważny, wspólny mianownik — brak estradowego image. Dzisiejsze Kombi tworzy trzech, sprawnych muzyków po trzydziestce wyglądających, a jakże, schludnie (Waldek Tkaczyk jest chvba najlepiej ubranym rockmanem w PRL-u), ale czy rosnący brzuszek Grzesia albo fryzura a la Kojak skórzanego Sławomira Łosowskiego może wizualnie podniecić nastolatki? Grając muzykę pop trzeba być modnym, wręcz wystrzałowym, bo takie są wymogi rynkowe na świecie.

Powiecie, że jestem złośliwy i nie lubię Kombi. Nieprawda — o ile nie mogę słuchać ich płyt, to na scenie widzę w Kombi rasową kapelę grającą pop music.

Wprawdzie początek tego specjalnego, charytatywnego koncertu był równie zimny jak temperatura na zewnątrz naszego Empire State Building — Grzesio oficjalnie zapowiadał każdy numer i zespół poprawnie go odgrywał — lecz z biegiem czasu „show” nabrał rumieńców. Taktyka Kombi polegała na przejściu od oficjalnego chłodu do spontanicznej zabawy i tego wieczora, przy dosyć specyficznej publiczności, w pełni się to udało. Kombi zaserwowało miksturę złożoną w większości z przebojów z ostatniego albumu stąd pewne cytaty z klasyki muzyki pop jak choćby intro do „Czekam wciąż”przypominające pamiętne „Radio Ga Ga” grupy Queen. Te drobne zbieżności (znalazło się też trochę Ultravox) nie zabijają jednak własnego brzmienia Kombi będącego wypadkową techno-popu produkowa-
nego przez klawisze, funkowych pochodów basu i czysto rockowych popisów gitary. Wprawdzie mam obiekcje do rytmicznej sieczki typu „Black and White”, ale takie „You are Wrong” — najlepszy numer w dorobku trzech gdańszczan — to kawał wybornej, tanecznej muzyki, który zapewne rozkołysałby całą salę… gdyby było na niej choćby trochę „czarneckich”. Solo wieczoru wyszło spod palców Waldka Tkaczyka, który na czterech strunach wymiótł rajcowny, bluesowy motyw zapominając na chwilę o swojej fascynacji wyczynami Marka Kinga z Level 42. Te niedawne dojście do głosu Waldka w poczynaniach Kombi wyraźnie tchnęło w ten zespół nowego ducha. Z ikrą i polotem grał też Grzesio Skawiński łącząc w swoich solówkach subtelność Santany i luz Gibbonsa z ZZ Top. Jego popisy zdają się uwalniać numery Kombi ze skomputeryzowanego uścisku syntezatorów Łosowskiego i za to go lubię.

Przy trzecim bisie, chyba znowu „Black and White”, kiedy zespół promieniał w uśmiechach, zaś publiczność szalała w przejściach, zdałem sobie sprawę, że oglądany przeze mnie ubogi show świetlny wręcz ubliża takiej kapeli jak Kombi. Dopóki naszym rynkiem nie zawładną normalne prawa czyli podział
dochodów koncertów pomiędzy wykonawcę i promotora dobre, polskie zespoły nie stać będzie na odpowiednią produkcję (czytaj show) i na scenie, zamiast rockowego spektaklu, będzie coś w rodzaju próby generalnej.

ROMEK ROGOWIECKI