Wszystko wskazuje na to, że Kombi, weteran naszej estrady rockowej, nadaje się już tylko — jak stary gruchot — do kasacji. W życiu każdego samochodu — pozostańmy jeszcze przez chwilę przy skojarzeniach motoryzacyjnych — przychodzi bowiem taki moment, że rdzy nie pokryje najgrubsza nawet warstwa lakieru. Nasze Kombi osiągnęło już ten stan, a niezbitym tego dowodem jest jego ostatnia płyta.
Nie ulega wątpliwości, że muzycy starali się. Nagrywanie płyty, a czym zostaliśmy skwapliwie poinformowani, trwało z grubsza kwartał. Czas to jak na nasze warunki graniczący z wiecznością. Przedtem, dobrze to pamiętamy, zespół był w Londynie, gdzie wykonał „morderczą pracę”, by nic nie uronić z pożytecznej delegacji. W entuzjastycznych korespondencjach informowała nas o tym na gorąco radiowa „Trójka”. Pracy nasz wehikuł jak widać, się nie boi. Ale to nie wszystko.
Zmodernizowano warsztat instrumentalny, co również zostało na płycie drobiazgowo wyliczone. Sprzętu Kombi ma teraz tyle, że aż dziw bierze, iż poza elektrykiem, jacyś ludzie są tam jeszcze do czegokolwiek potrzebni. Ponadto dokonano szlifu kadrowego.
Jacka Sylwina, dotychczas członka grupy obsługującego „kierownictwo artystyczne”, przesunięto — z zachowaniem tytułu — do pionu techniczno-usługowego. Decyzja to zrozumiała. Nie po to inwestowano w komputery, by utrzymywać figuranta. Obarczono go przy tym „impresariatem”. Cóż to takiego, nie zdołałem doszperać się w słownikach. Pozostają domysły. Moim zdaniem, chodzi tu o skrzyżowanie słowa „impresario” z jakimś wyrazem typu: „wariat”, „sekretariat”…
Zostawmy jednak na boku spekulacje i powtórzmy: zrobiono wszystko, aby kosmetykę poprawić. Niestety, cały trud poszedł na marne. Płyta Kombi 4 bezlitośnie negliżuje właściwie wszystkich ludzi zaangażowanych w to przedsięwzięcie.
Zacznijmy od tytularnego lidera. Sławomir Łosowski sprawia wrażenie człowieka osaczonego w czterech ścianach aparatury elektronicznej (w gruncie rzeczy sam sobie chyba winien), a który nie wie, co może spowodować naciśnięcie jakiegokolwiek guzika. Skutek jest taki, że cały czas obraca się on w kręgu bezpiecznych (czytaj: zgranych do obrzydzenia) rozwiązań melodycznych i brzmieniowych. Mówiąc krótko, nuda przyprawiona efekciarstwem.
Wokalista i gitarzysta Grzegorz Skawiński jawi się na płycie Kombi 4 jako osobowość skrajnie odmienna. Podczas gdy Łosowski stosuje strategię raczej asekuranta, ten z brawurową odwagą ujawnia ekstrema swojej skali głosowej — a jest ona żałośnie wąska. Zdecydowanie lepiej wypada Skawiński jako gitarzysta (ktoś złośliwy by dorzucił: bo gitary używa rzadziej niż głosu). Zagrał kilka tzw. solówek — będących raczej ewenementem na tej płycie — a jedna z nich (w piosence Lawina…) jest nawet całkiem zgrabna. Grzegorz Skawiński to z całą pewnością jedyny muzyk z Kombi, który wyraziście odcisnął swe człowieczeństwo w winylu.
Sekcję rytmiczną, podobnie jak lidera, wyręcza elektronika. I Waldemar Tkaczyk, i Jerzy Piotrowski wysługują się nią do granic przyzwoitości. Być może dlatego, że oddali się pracy twórczej: komponowaniu i pisaniu tekstów. Trzeba jednak szczerze powiedzieć — nie wyszło im to na dobre. Ich twórczość pisarska (oto kuriozałny tytuł jednej z piosenek. „Nasze randez vous” — podkr. bag) in extenso razi kolokwializmami, a wyrażając się dosadniej: koślawą stylistyką i grafomanią. Jedyną pociechą dla obydwu może być to, że najęci zawodowcy, J. Cygan i M. Dutkiewicz, lepsi od nich wcale się nie okazali. Nawet na tytuł płyty nikomu konceptu nie starczyło!
Obrazu klęski dopełnia brak pomysłu i dobrych manier u ilustratora. Człowiek ten — niejaki Alek Januszewski — nie tylko przedstawił bezsensowny collage, na który składają się: zmięty czek przygnieciony stertą złotego kruszcu, fragment omomierza starego typu. coś co przypomina część tnącą elektrycznej maszynki do golenia marki „Charkiw”, krótki odcinek przewodu telefonicznego, trzy bezładnie rozrzucone kupki świeżo zmielonej wołowiny (?) i trzy strzałki wszystko to umieszczone w, zdaje się, okołoziemskim pejzażu. Na dodatek powalany białą farbą palec wytarł on w czerń wkładki informacyjnej. Jak na złiść, wiernie utrwaliła to nasza kulejąca poligrafia.
Cóż, jak pech to pech. (bag)