„Chef” Skawiński na pewno dobrze zna tajniki rockowej kuchni… Jest tu dziesięć utworów, które dobitnie potwierdzają przytoczone na okładce opinie zachodnich krytyków o jego gitarowej grze (przychylne, jeśli mnie mój angielski nie myli). Skawalker proponuje nam obficie zastawiony stół standardowych dań à la „nouvelle cuisine de rock”: mnogość smacznych, wypróbowanych riffów, synkopowanych niespodzianek, ostrych cięć rytmicznych. Sprawdzone sosy rozległych pogłosów, lirycznych gitarowych wstawek i szalonych przebieranek palcami lidera. Przystawki złożone z efektów brzmieniowych à la helikopter (Call Me Skawalker), strojenie radia (She Sounds Nice), morze i mewy (Island of Grief) i jeszcze zakąski w postaci mocnych, chóralnych refrenów.
Ten bankiet hard rocka graniczącego z heavy metalem, złagodzony ewidentnym zacięciem melodycznym Skawińskiego, jakoś nie daje się strawić do końca. Wina chyba w zbyt jednorodnym stylu utworów, przeładowaniu środami aranżacyjnymi i fakturalnymi… Chyba za dużo tu konkurujących ze sobą łagodnych i ostrych smaków.
Produkcja też pozostawia niedosyt: gitara ciągle na wierzchu, głos wtopiony w tło i perkusja trochę za „miękka” jak na ten rodzaj kuchni. Preferowany we wszystkich – oprócz jednego – utworach język angielski jest niewyraźny, niezdarny, psujący ostry smak wielu utworów.
I jeszcze jedno: gdzie ci bohaterowie Wojen gwiezdnych?
Krzysztof Celiński